Oryginalny: https://www.tygodnikpowszechny.pl/polski-raport-o-rosyjskich-zbrodniach-31726
WOJCIECH PIĘCIAK: Jak trafił Pan do zespołu dokumentującego rosyjskie zbrodnie na Ukrainie?
ADAM NOWAK (pseudonim), były policjant, współautor raportu o rosyjskich zbrodniach na Ukrainie: Znajomy powiedział, że posłanka Małgorzata Gosiewska ma informacje o rosyjskich zbrodniach i szuka ludzi z doświadczeniem, którzy przesłuchają ofiary i świadków oraz sporządzą o tym raport. Wiedział, że długo pracowałem w policji, w sprawach kryminalnych i przestępczości zorganizowanej. Zgodziłem się. Potem dołączył kolega, który pracował ze mną w CBŚ i jeszcze jeden kolega z doświadczeniem edytorskim. I w zasadzie to była ekipa.
Ukraińcy uczestniczyli w tej pracy?
Ukraińscy wolontariusze zebrali kilka zeznań. Resztę osób przesłuchaliśmy sami, podczas szeregu podróży, które od kwietnia 2015 r. odbyliśmy na Ukrainę, w tym trzy do strefy ATO [czyli „operacji antyterrorystycznej” prowadzonej przeciwko rosyjskim separatystom – red.].
Ile osób przesłuchaliście?
Prawie 70. Wszystkie na Ukrainie, tylko dwie w Polsce.
70 osób – to dużo?
To tylko wycinek tamtej rzeczywistości. Od momentu, gdy zakończyliśmy zbieranie zeznań i zabraliśmy się za ich opracowanie, dostajemy co chwila kontakty do kolejnych ludzi, którzy chcą zeznawać. Ale nie jesteśmy w stanie już tego wykorzystać, inaczej ta praca mogłaby się ciągnąć kolejny rok czy dwa. Oczywiście, jeśli haski Trybunał się tym materiałem zainteresuje – mam nadzieję, że tak będzie, bo jest już wszczęta wstępna sprawa dotycząca Ukrainy i nasz materiał dosyłamy do tej właśnie sprawy – przekażemy mu dalsze kontakty.
Dlaczego świadkowie występują w raporcie anonimowo?
Zapewnienie anonimowości to zwykła procedura w takich dochodzeniach. W raporcie wszystkie ofiary oznaczono numerami: C-1, C-2 itd. „C” od angielskiego „case”, czyli przypadek. Jeśli Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze podejmie sprawę, skontaktujemy jego śledczych z ofiarami. Parę osób zresztą już teraz można zidentyfikować, np. po zdjęciach, które są w raporcie. One się na to godzą. Już i tak udzielają się publicznie, mówią otwarcie, co ich spotkało.
Pamięta Pan pierwsze przesłuchanie?
To był ochotnik z batalionu „Donbas”. Trafił do rosyjskiej niewoli w kotle iłowajskim latem 2014 r., był torturowany. Potem to poszło na zasadzie sznureczka: on obdzwonił kolegów, którzy też byli w niewoli, oni posłali nas dalej. Szliśmy od człowieka do człowieka. Swoje kontakty przekazała nam też Małgorzata Gosiewska i ukraińscy wolontariusze. Z Gosiewską rewelacyjnie pracowało się w terenie. Nie mieliśmy prawie funduszy, sami Ukraińcy się dziwili, w sensie pozytywnym, że „pani deputowana” prowadzi auto, śpi w śpiworze w nie najlepszych warunkach itd. Mówiliśmy wtedy, że spała wcześniej w okopach w Donbasie, pod ostrzałem… To też otwierało serca rozmówców.
Wszyscy chcieli rozmawiać?
Niektórzy nie chcieli. Nie udało nam się niestety udokumentować przypadku niezwykle drastycznego, nawet na tle tego wszystkiego, co usłyszeliśmy. Dziewczyna się zgodziła, ale potem nie była w stanie rozmawiać.
Co jej się stało?
Ma 22 lata. Dostała się w ręce czeczeńskich najemników walczących po stronie rosyjskiej. Trzymali ją jakieś dwa tygodnie. Więcej chyba nie trzeba mówić.
Gdzie jest teraz?
W szpitalu psychiatrycznym. Nie wiadomo, czy kiedyś z niego wyjdzie.
W Waszym raporcie nie ma nic o gwałtach.
Nie udało się uzyskać zeznań od kobiet, które były gwałcone. Może gdybyśmy pobyli tam dłużej, wyglądałoby to inaczej. Pracowaliśmy pod presją czasu. Bywało, że jechaliśmy od jednej ofiary do drugiej nocami, by zyskać na czasie. Posłanka Gosiewska prowadziła auto nocą, my spaliśmy, a potem rano my zbieraliśmy zeznania, a ona odsypiała itd.
Skąd wiadomo, że były gwałty?
Od osób opiekujących się zgwałconymi. Albo świadków, którzy widzieli takie sceny.
Jak reagowały ofiary, z którymi rozmawialiście?
Bardzo różnie. Kiedyś mieliśmy spotkać się z mężczyzną. Przyszedł pijany, dostał ataku histerii i uciekł. Bywało, że przesłuchiwani mieli do nas pretensje, dlaczego państwo ukraińskie zostawiło ich samych sobie i się nimi nie interesuje. Np. przesłuchiwaliśmy starszego mężczyznę, sporo przeszedł. Przez 10 minut krzyczał na mnie: „Dlaczego nic nie robicie, wzięliście władzę i robicie kasę zamiast nam pomagać?!”. Krzyczał, jakbym był przedstawicielem władz ukraińskich. Dałem mu się wykrzyczeć, a gdy nabierał powietrza, powiedziałem, że jestem Polakiem, nie przedstawicielem ukraińskiego państwa. Otrząsnął się, przeprosił. Złożył zeznanie.
Rzeczywiście państwo im nie pomaga?
Mogę powiedzieć to, co widziałem. Ci ludzie są zwykle w dramatycznym stanie. Np. grupa „cyborgów” [żołnierzy broniących donieckiego lotniska – red.], którzy trafili do niewoli i po dłuższym czasie zostali zwolnieni. Są w okropnym stanie, nie tylko psychicznym, również fizycznym. Oblewano ich wrzątkiem, przypalano żelazkiem. Są niemal bez pomocy medycznej. Mówią, że wojsko się nimi nie interesuje, podobnie urzędnicy.
Ktoś im pomaga?
Wolontariusze. W ogóle mam wrażenie, że Ukraina funkcjonuje dzięki wolontariuszom, ochotnikom. Jedni ochotnicy zatrzymali w 2014 r. wroga i odbili część Donbasu, zanim armia się zreformowała. Inni wolontariusze mundurują i żywią żołnierzy. Kiedy ci wracają, ranni lub z niewoli, leczą ich lekarze i psychoterapeuci, też wolontariusze. Uchodźcom pomagają wolontariusze. Bywało, że Ukraińcy pytali nas: „Jesteście Polakami, czemu to dla nas robicie?”.
Inna sytuacja, którą szczególnie Pan pamięta?
Była rozmowa z „cyborgiem”, nie zapomnę jej, choć staram się zachowywać tu zawodowy dystans. Do niewoli trafił ranny, naszpikowany odłamkami. Opowiadał, że Rosjanie – zamiast go jakoś opatrzyć – zaczęli go maltretować. A rosyjska sanitariuszka namawiała kolegów, żeby go wykastrowali. Na szczęście do tego nie doszło. Albo inna sytuacja: ukraiński żołnierz zeznał, że gdy został wzięty do niewoli przez Czeczenów, zapytali go, co mu mają zrobić: wyciąć serce, obciąć genitalia czy może ucho? Wybrał ucho. No to odcięli mu ucho. Jego kolegę, też rannego, dobili. Potem przyszedł jakiś dowódca, zakazał dalej dobijać. Człowiek przeżył, rozmawiałem z nim. Jego zdjęcie jest w raporcie. Faktycznie nie ma ucha.
Czy to pierwszy taki raport o rosyjskich zbrodniach?
Wcześniej były dwa, ale skromniejsze. Jeden przygotowała grupa z Brukseli, skierowali go już do Hagi. Drugi – zespół ukraińskich wolontariuszy. Jest krótki, ma 30 stron i koncentruje się głównie na ofiarach. Nasz cel był trochę inny.
Jaki?
Głównym celem było zidentyfikowanie sprawców i udokumentowanie ich czynów, przez zebranie zeznań ofiar i świadków.
Ilu sprawców zidentyfikowaliście?
Kilkudziesięciu. Część tylko szczątkowo: jest imię albo pseudonim i rysopis. Ale część w pełni: są nazwiska, daty urodzenia, zdjęcia, miejsca ich działalności i przestępstwa.
Jest sens publikować tylko pseudonimy?
Tak, bo raport jest dostępny w sieci i liczymy, że mogą zapoznać się z nim osoby, które po pseudonimach i rysopisach rozpoznają sprawców i skontaktują się z nami. Jeśli mamy rysopis człowieka imieniem Dawid, o którym ofiara zeznała, że słyszała, iż przed wojną był naczelnikiem wydziału w donieckiej milicji, i jeśli raport przeczytają dawni milicjanci z Doniecka, to jest szansa, że ktoś go rozpozna i zdecyduje się przekazać nam informację. Choćby anonimowo, mailowo.
Sprawców identyfikowaliście opierając się na ogólnie dostępnych źródłach?
Tak, nie mieliśmy dostępu do żadnych informacji niejawnych. Sporo pomogły nam informacje z ukraińskiego internetu – są tam strony, na których i władze, i wolontariusze publikują sporo informacji o sytuacji w Donbasie, także o tym, co dzieje się po drugiej stronie i kto jest kim. Zresztą wielu z ludzi, których podejrzewamy o udział w zbrodniach wojennych, wcale się z tym nie kryło. Przeciwnie, chwalili się tym w rosyjskim internecie, na portalach społecznościowych.
Jakiś przykład?
Np. mężczyzna, który na razie nie figuruje w spisie sprawców, bo nie dotarliśmy do jego ofiar, które przeżyły. A nasze założenie było takie, że w indeksie sprawców są tylko ci, którzy występują w uzyskanych zeznaniach. Chłopak nazywa się Aleksiej Milczakow, to Rosjanin z Petersburga. Dwadzieścia kilka lat. Monstrum, o profilu podręcznikowym seryjnego zabójcy. Swą obecność na portalu społecznościowym zaczął od tego, że sfotografował się ze szczeniakiem, po czym poderżnął mu gardło i częściowo go zjadł, by pokazać, że jest mężczyzną. Pojechał na ochotnika do Donbasu, został dowódcą pododdziału w batalionie „Rusicz” – to rosyjscy nacjonaliści, o poglądach słowiańsko-faszystowskich. Na Facebooku publikował swoje zdjęcia z oskórowanymi trupami. Typ zboczeńca-psychopaty. W Rosji jest fetowany jako bohater, zapraszany do telewizji jako ekspert od spraw ukraińskich. U nas występuje tylko w przypisie.
Nie znaleźliście jego ofiar?
Żywych nie. Mamy na razie tylko opisy dokonanych przez niego zabójstw.
Ci zidentyfikowani sprawcy, co to za ludzie?
Bardzo różni. Grupa najbardziej potworna to najemnicy z krajów kaukaskich, Czeczeńcy i Osetyńcy, a także tzw. kozacy dońscy z Rosji. Oni wyróżniają się okrucieństwem. Ale inne grupy niewiele im ustępują. Jest np. organizacja o nazwie Rosyjska Armia Prawosławna – to ochotnicy z Rosji. Charakteryzuje się tym, że najbardziej agresywna jest wobec „innowierców”. To wszyscy, którzy nie są wiernymi Cerkwi patriarchatu moskiewskiego. „Innowierców” można zabijać. Najokrutniej prześladowali ukraińskich protestantów – przed wojną żyła tam pewna społeczność protestancka. Zamordowali kilku pastorów, czasem wraz z rodzinami. Innych torturowali, niezwykle okrutnie. Były sytuacje, gdy ich działania – np. ataki na protestanckie świątynie – błogosławili duchowni z patriarchatu moskiewskiego. Słuchając zeznań o poczynaniach tej „Armii”, miałem wrażenie, że to po prostu prawosławni dżihadyści. W internecie znalazłem ich filmy, np. instrukcję, jak „na sposób prawosławny” czyścić broń, by dobrze służyła.
Byli też „dobrzy Rosjanie”?
Bywali. Mamy zeznanie od osoby, która przez kilka godzin była torturowana, a potem, gdy wróciła do „celi”, ktoś inny w tajemnicy przynosił jej środki przeciwbólowe. To nie jest więc tak, że po tamtej stronie są sami psychopaci. Ale było powszechne przyzwolenie na popełnianie czynów, które prawo międzynarodowe uznaje za zbrodnie. Także przyzwolenie z góry. Mamy też przykłady okrutnych tortur, powiedziałbym profesjonalnych, popełnianych przez funkcjonariuszy rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU.
Skąd wiadomo, że GRU?
Po pierwsze, sami się tak przedstawiali. Po drugie, oni torturowali zawodowych oficerów armii ukraińskiej, którzy wcześniej – jeszcze jako oficerowie armii sowieckiej – przeszli wojnę w Afganistanie, znają to środowisko i jego metody.
Na czym polegały te tortury?
Np. parzenie grzałką wnętrza ust. Wbijanie ostrych przedmiotów pod paznokcie. Przekłuwanie nożami kolan. Nacinanie mięśni i sypanie soli na rany. Używanie środków chemicznych w celu wydobycia informacji.
Jakie spotkania z ofiarami były najtrudniejsze?
Po rozmowach z kobietami, które były torturowane, łapałem się na myśli, że gdybym wtedy dorwał takiego sprawcę, to byłbym gotów zabić. Ale starałem się zachować dystans zawodowy, aby wszystko było prowadzone profesjonalne. Bez dystansu nie da się tu funkcjonować. Choć to trudne, gdy słyszy się od świadka, że będąc w jakiejś katowni, widział kobietę w ciąży. Nie wiemy, kim była i czy przeżyła.
Co mówiły kobiety, z którymi rozmawialiście?
To były ofiary tortur, ciężkich. Łącznie z obcinaniem części ciała. Z biciem potwornym, a także z poniżaniem. Z mordowaniem przyjaciół na ich oczach.
Kim one były?
Zwykłe dziewczyny i kobiety. Np. wolontariuszki, które woziły jedzenie i trafiły do niewoli. Ale do niewoli można było trafić nie tylko wtedy, gdy wykazywało się aktywność polityczną. Do więzień w Donbasie szli też zwykli mieszkańcy, niezaangażowani, tylko dlatego, że mieli jakiś majątek, ładny dom, dobre auto. Na początku na terenach okupowanych Rosjanie uzbroili po prostu miejscowych przestępców, margines społeczny. Dali im broń i powiedzieli: teraz jesteście tu milicją, ma być spokój. I tacy separatyści, bywało, wybierali ofiary spośród miejscowych i trzymali tak długo w piwnicy, torturując, aż człowiek zgodził się przepisać na nich dom i majątek. Oficjalnie, rzecz jasna, był to akt sprzedaży. Czasem, jak ktoś uparcie nie chciał, zabijali.
Czy na podstawie dostępnej wiedzy da się określić, czy rosyjskie zbrodnie miały charakter incydentalny, czy też systemowy?
Na pewno systemowy. W okupowanym Donbasie nie było miejsca przetrzymywania ukraińskich więźniów, wojskowych i cywilów, gdzie nie dochodziłoby do zbrodni wojennych. Albo, mówiąc inaczej: wyjątkowo tylko zdarzały się miejsca, gdzie byli trzymani jeńcy i cywile, i gdzie nie byłoby zabójstw, tortur itd. W naszych zeznaniach pojawia się właściwie tylko jedno takie miejsce. To Iłowajsk. Jeńcy ukraińscy, głównie z batalionu „Donbas”, zeznawali, że o ile zaraz po wzięciu do niewoli przeszli piekło w Doniecku, o tyle potem, gdy trafili do Iłowajska – do porządkowania miasta, zniszczonego podczas bitwy w sierpniu 2014 r. – byli tam dobrze traktowani. Miejscowy dowódca separatystyczny powiedział, że „tu nikt was nie dotknie, jesteście jeńcami”. I przyznał, że postępuje tak, bo wcześniej jego ludzie zostali wzięci do niewoli przez batalion „Donbas” i byli dobrze traktowani.
Czy wśród zidentyfikowanych sprawców jest Igor Girkin, pseudonim „Striełkow”, pułkownik rosyjski, który – jak sam się chwalił w wywiadach – rozpętał wojnę w Donbasie i przez kilka miesięcy był „ministrem obrony” w Słowiańsku i Doniecku?
Tak, jego działalność jest dobrze udokumentowana. Można mu przypisać zbrodnie wymienione w Statucie Rzymskim, na podstawie którego działa Międzynarodowy Trybunał Karny. Po pierwsze, Girkin jako dowódca ponosi odpowiedzialność za poczynania podwładnych i za powszechne przyzwolenie na zbrodnie. Po drugie, w Słowiańsku miał on biuro w dawnym budynku SBU [Służby Bezpieczeństwa Ukrainy – red.]. Dziś Słowiańsk jest znów pod kontrolą Ukrainy, byliśmy w tym budynku. Biuro Girkina znajdowało się dokładnie nad piwnicą, w której torturowano więźniów. W samym Słowiańsku były przynajmniej dwie katownie: w siedzibie SBU i w areszcie milicyjnym. W tym drugim miejscu także rozstrzeliwano ludzi, skazanych na śmierć przez tzw. polowy sąd wojenny w Słowiańsku. Girkin brał udział w rozprawach tego niby-sądu, jego podpis widnieje na wyrokach śmierci. Wiemy, że wyroki wydawano nocami, a robiły to – jak określali to sami Rosjanie – tzw. „trojki”.
Czy to nawiązanie do „sądów doraźnych” NKWD, które skazywały np. oficerów z Katynia?
Tak, i to bezpośrednie. Oni lubują się w nazwach z okresu wczesnego Związku Sowieckiego, z czasów Stalina. Swoje niby-sądy nazywali „trojkami”, ich kontrwywiad nosił nazwę NKWD itd. Mamy tu jeszcze jedno kuriozum, pokazujące mentalność tych ludzi: w protokole z posiedzenia „trojki”, podpisanym m.in. przez Girkina, podczas którego 24 maja 2014 r. skazano na śmierć dwóch ludzi, jest napisane, że postawą dla ich osądzenia jest… dekret prezydium Rady Najwyższej Związku Sowieckiego z 22 czerwca 1941 r. Byłoby to może i śmieszne, gdyby ci ludzie rzeczywiście nie zostali zamordowani.
Ilu ludzi skazała „trojka” Girkina?
Nie wiadomo. Po odbiciu Słowiańska znaleziono tam masowe groby, ale pewnie nie wszystkie. Zresztą, aby kogoś rozstrzelać, nie trzeba było żadnych „wyroków”. Z zeznań wynika, że egzekucje były na porządku dziennym. Strzelano w tył głowy.
A inni przywódcy tzw. republik ludowych, donieckiej i łuhańskiej?
Zacharczenko, „premier” Donieckiej Republiki, i Borodaj, jego poprzednik w tej roli, a także inni przywódcy – wszyscy są winni zbrodni wojennych. Albo jako zwierzchnicy, albo osobiście obecni tam, gdzie dochodziło do zbrodni. Zresztą wcale się z tym nie kryli, dawali się fotografować np. ze skatowanymi jeńcami – jak Zacharczenko. O Borodaju – człowieku przysłanym do Doniecka z Moskwy, związanym z Kremlem – mamy zeznania. Funkcjonariusze GRU, którzy torturowali jedną z przesłuchanych przez nas ofiar, odnosili się do niego jak do szefa. Mamy też udokumentowane, jak chciał wymusić łapówkę za życie więźnia, milion dolarów.
Milion?
To był prominentny więzień, który – tak przypuszczamy – być może miał być wywieziony do Rosji i tam sądzony, razem z Nadiją Sawczenko. Oprawcy z Doniecka skatowali go tak, że – wedle naszych zeznań – Borodaj zarzucał im potem, iż przesadzili, i on teraz nic nie może zrobić z tą „kupą mięsa”. Gdy zobaczył, że okupu nie będzie, kazał więźnia rozstrzelać. Ten przeżył, ale tylko dlatego, że w drodze na egzekucję, na cmentarz, „przejęła” go inna grupa.
Inna grupa?
Wiem, jak to brzmi. Ale takimi prawami to się tam rządzi. Więźnia przejęła konkurencyjna grupa, zabrała do siebie i wymieniła za kogoś, na kim im zależało, a kto był w rękach Ukraińców. Zbierając zeznania, czasem miałem wrażenie, że po drugiej stronie mam do czynienia nie z jakimś separatystycznym czy rosyjskim parapaństwem, ale z grupami przestępczymi. One konkurowały w grabieżach, podbierały sobie co bardziej wartościowych jeńców, za których można wziąć okup.
Mówił Pan, że Ukraińcy, których relacje Pan dokumentował, pytali, czemu jako Polacy to robicie. Właśnie: czemu?
Żeby to wszystko nie umarło śmiercią naturalną, żeby świat nie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Żeby świat się dowiedział.
Ten wątek pojawiał się w ich zeznaniach: żeby świat się dowiedział?
Czasem w rozmowach widziałem u tych ofiar nadzieję – zresztą mocno obarczającą, taką, powiedziałbym, odpowiedzialnością moralną – że nareszcie ktoś się tym zainteresował, w dodatku obcokrajowcy, że to będzie miało jakiś skutek.
Będzie miało?
Jeśli sprawą zajmie się Trybunał w Hadze, może wydać za sprawcami listy gończe. Może przysłać swoich śledczych. Co prawda Ukraina nie podpisała Statutu Rzymskiego MTK, ale jest uchwała ukraińskiego parlamentu, oddająca pod jurysdykcję Hagi wszystko to, co działo się od początku wojny. Mam nadzieję, że nawet jeśli nie uda się pociągnąć tych ludzi do odpowiedzialności, bo Rosja ich nie wyda, to przynajmniej zaczną się bać. I że zmniejszy się skala zbrodni. Bo to przecież się nie skończyło, to się dzieje cały czas. Mamy kontakty z ludźmi, którzy zajmują się wymianą jeńców. Co jakiś czas do nas dzwonią. Dwa dni temu dostałem informację o człowieku, który po roku został zwolniony z rosyjskiej niewoli. Podobno jest w potwornym stanie. Ale chce mówić.
Rozmawiał Wojciech Pięciak
ADAM NOWAK (pseudonim) był przez wiele lat policjantem, oficerem Centralnego Biura Śledczego.